Łączna liczba wyświetleń

9.09.2012

5th


Zrezygnowany położył się do łóżka. Poddał się, przestał walczyć ze swoimi myślami, które za wszelką cenę starały iść na przekór sercu. Nie znał jej za długo, ale wciąż sobie powtarza, że to nie jest przypadek. Ich spotkanie wcale nie było przypadkowe, los chciał aby to właśnie oni wpadli na siebie.
Z takimi myślami zasnął.
Stali na plaży i napawali się widokiem zachodu słońca. On obejmował ją w pasie co chwile szepcząc jakieś słodkie słówka do jej ucha a Ona posyłała mu najcudowniejszy uśmiech świata rumieniąc się przy tym jednocześnie. Uwielbiał jej różowe policzki, były takie słodkie i przy tym cholernie seksowne.
- Czujesz to? – zapytała spoglądając mu w oczy. Posłał jej pytające spojrzenie na co ona westchnęła. – Miłość… Otula Cię słodkimi słowami jednocześnie składając pocałunki powiewem wiatru, kocha, myśli i czuje. – mówiąc to odwróciła się w jego stronę i gdy skończyła musnęła wargi Justina doprowadzając jego serce do obłędu. Kochał Ją, najbardziej na świecie nie pragnął nikogo innego jak tylko jej. W pewnym momencie ten przepełniony sielanką obrazek zniknął. Zniknął tak szybko jak się pojawił. Na ich drodze stanęli ludzie, których obawiał się od początku. Zabrali mu ją a On nie mógł nic zrobić. Zdążył coś poczuć, pokochać i stracić.
Obudził się zalany potem. Przebadał wzrokiem pokój i wstał z łóżka. Poczuł ostry ból w ramieniu lecz zignorował to i poszedł do garderoby zabierając zwykłe czerwone spodnie dresowe i zwykłą białą koszulkę. Wyszedł z pomieszczenia i ruszył w stronę łazienki z zamiarem wzięcia prysznicu.
Obudził ją budzik, którego nawet w wakacje jej brakowało. Na jej ustach zagościł szeroki uśmiech co oznaczało, że ma wspaniały humor. Przestała myśleć o tym czym tak naprawdę zajmuje się szatyn i skupiła się na swojej pasji. Dziś zapowiadał się pracowity dzień. Znów jechała z Justinem do Los Angeles tym razem prowadzić zajęcia. To był jej pierwszy oficjalny dzień w pracy, czuła się podekscytowana.
Gdy zauważyła, że chłopak wyszedł z łazienki popędziła tam szybko zamykając drzwi. Rozebrała się z piżamy, którą po chwili wrzuciła do kosza na pranie i weszła pod ciepły strumień wody. Ciepła ciecz rozluźniała jej mięśnie sprawiając, że z każdą sekundą była jeszcze bardziej odprężona. Po kilkunastu minutowym prysznicu ubrała się w przygotowany wcześniej zestaw i wyszła z łazienki poprawiając swoje długie czerwone włosy. W kuchni zastała Ellę, która przygotowywała śniadanie dla całej czwórki. W jadalni siedział już chłopak popijając kawę i podpierając ręką głowę przymykał co chwilę oczy. Tak jak myślała zasłonił ramie zakładając bluzę aby jej matka nie zadawała dziwnych pytać. Uśmiechnęła się do matki i szybko poszła do jadalni zajmując miejsce naprzeciwko Justina. Ukradkiem spoglądała na ranę, która była przykryta bluzą. Zauważył to i zaśmiał się pod nosem.
- Spokojnie nic mi nie jest. – szepnął tak aby blondynka tego nie usłyszała.
- Widzę, cos za dobrze się trzymasz. – mruknęła. – Nie wiem kim byli Ci ludzie, ale Justin musisz to komuś powiedzieć.
- Nie wtrącaj się w moje sprawy. Już Ci wczoraj coś na ten temat powiedziałem. Za dużo gadasz. – ich zagadkowa rozmowa i spojrzenia przykuła uwagę Elle, która od razu ruchem ręki przywołała Bruce’a.
- Kochanie, wiesz co się między nimi dzieje? – zapytała spoglądając na mężczyznę. – Oboje zachowują się od wczoraj jakoś dziwnie.
- Pewnie mają jakieś swoje sprawy. – starał się nie wygadać. Nie mógł powiedzieć Elle wszystkiego. – Zjem na mieście, obiecałem Charlotte, że przyjadę wcześniej. – pocałował kobietę w usta i zabierając teczkę wyszedł z domu. Blondynka zaniosła posiłek na stół a następnie wróciła do kuchni. Zaparzyła kawę a później pojechała do pracy.
Po porannej rozmowie pojechali ponownie do Los Angeles. W samochodzie się nie odzywali, Ona co chwilę tylko spoglądała na jego ramię z troską. Na Sali rozmawiali tylko służbo i było dosyć niezręcznie lecz później się rozkręcili i w sumie zapomnieli, że powinni zając się dziećmi a nie sobą nawzajem. Gdy skończyli rozejrzeli się wokół i zobaczyli, że wszystkie dzieci patrzą na nich z otwartymi buziami bo tak naprawdę chcieli umieć tańczyć tak jak ta dwójka. Vanessa posłała wszystkim przepraszający uśmiech i wzięła się do pracy.
- Dobrze więc… - poprawiła włosy spoglądając kątem oka na rozbawionego szatyna. – Może wraz z Justinem pokażę Wam na czym polega tak zwany JHF.
- JHF? – zapytała jedna z dziewczynek. Uśmiechnęła się do Justina a następnie spojrzała na czerwonowłosą.
- JHF Angie to niesamowite pełne ekspresji i nowej jakości połączenie Jazzu z Funky i Hip-hopem. Krótko mówiąc jest to połączenie trzech stylów, których uczyliście się ze mną rok temu. – powiedział szatyn i zerknął na czerwonowłosą, która spoglądała na niego z zachwytem. Zaśmiał się pod nosem i pokręcił zabawnie głową.
- JHF opiera się na jazzowych izolacjach i technice obrotów, funkowym feelingu, miękkości i hiphopowej szybkości oraz technice spięć i rozluźnień. Innymi słowy kochani będzie to dosyć wyczerpujący styl, który będzie dużo od Was wymagał. Ten styl zamyka to wszystko w energetycznych i ekspresyjnych choreografiach, które postaramy się dla Was ułożyć. Wiem, że mało z tego zrozumieliście, ale jestem pewna, że treningi sprawią wam wiele radości i zabawy. – dzieci przytaknęły na słowa Nessy i przygotowały się do tańca.
Ćwiczyli już trochę, Montgomery zauważyła ograniczone ruchy chłopaka, który za każdym razem dziwnie się krzywił. Nie umiała się skupić na grupie oraz na tym co im dokładnie pokazywała. Totalnie zdezorientowana stanęła w miejscu i przyjrzała się dokładnie ramieniu szatyna. Jego rękaw białej koszulki przybrał kolor czerwony. Wystraszona spojrzała na dzieci nie wiedząc do końca co robić.
- Dziesięć minut przerwy! – krzyknęła i podeszła szybko do Justina, który złapał się za ramie. – Wszystko w porządku? – zapytała wpatrując się w krwawiącą ranę.
- Tak, poradzisz sobie z nimi sama? – zapytał spoglądając na grupę.
- Jasne. – nic więcej nie potrafiła wydukać. Była w totalnym szoku.
- Przyjadę po Ciebie jak tylko skończysz. – nic nie mówiąc opuścił salę w ekspresowym tempie zostawiając zdezorientowaną Vanessę.
Ból przeszywał całe jego ramie. Wyszedł ze studia i biegiem ruszył w stronę samochodu. Odpalił silnik i z piskiem opon odjechał z parkingu. Wiedział gdzie jechać.
W przeciągu kilku minut znalazł się pod wielkim szpitalem w Los Angeles. Na siebie zarzucił bluzę aby nikt nie zauważył co dokładnie mu się stało i wysiadł z pojazdu zamykając go pilotem. Wszedł do środka po czym skierował się w stronę recepcji.
- Witam, szukam stażysty Paul’a Jordana. – powiedział do kobiety siedzącej w recepcji zawalonej wszelkimi papierami. Spojrzała na niego spod okularów i uśmiechnęła się lekko.
- Właśnie kończy operację z doktorem Shelfingiem. To stażysta więc proszę o cierpliwość. – kiwnął głową i złapał się za ramie, które jeszcze mocniej zaczęło go boleć. W przeciągu pięciu minut na korytarzu pojawił się przyjaciel Biebera. Gdy tylko Go zauważył wiedział co się stało. Zabrał wszystkie potrzebne rzeczy i zabrał go do gabinetu.
- Bieber we własnej osobie. Wiedziałem, że prędzej czy później się tutaj pojawisz. – mruknął wyciągając potrzebne narzędzia. Justin zdjął bluzkę i pokazał Jordanowi co się dzieje. Zaśmiał się pod nosem odwiązując bandaż. – Bieber cioto dalej w tym siedzisz? – warknął.
- Oj zamknij się. – wkurzony syknął po chwili z bólu.
- Przepraszam, ale masz to zrobione tak profesjonalnie, że to przekracza wszelkie granice. – rzucił i przetarł ranę wacikiem nasączonym wodą utlenioną. – Wiesz, że kula jest w środku? – zapytał, ale wcale nie wyczekiwał odpowiedzi.
- Muszę z tym skończyć Paul.
- To skończ. Już w Liceum mówiłem Ci, że to nie jest najlepszy pomysł, ale nie słuchałeś, ale teraz chyba domyślam się jaki jest powód. – spojrzał na niego znacząco i wyjął kulę z ramienia. Justin głośną jęknął z bólu zaciskając zęby.
- Jeez! Nie dało się choć trochę delikatniej?! – krzyknął patrząc na przyjaciela. Ten nic sobie z tego nie robiąc zaszył dziurę po czym opatrzył tak jak powinien.
- Przyjedź za tydzień na zdjęcie szwów.
- Jasne stary. Dzięki za wszystko. – poklepał go po plecach i westchnął głośno.
- Oby pomogła Ci wyjść z tego cało. – powiedział gdy Bieber ruszył w stronę drzwi. Kiwnął głową i wyszedł.
Paul miał tylko nadzieję, że szatyn wie co robi. Nigdy nie popierał go w tym wszystkim, ale był jego przyjacielem i musiał być z nim w każdej chwili. Byli jak bracia.
Wyszła z budynku żegnając się jednocześnie z rodzicem dziewczynki, którą uczyła. Była zmęczona, bez pomocy Justina szło jej ciężko, ale wiedziała, że jego zdrowie jest najważniejsze. Nie ważne czym było to spowodowane. Zauważyła czarnego Range Rovera a przy nim opartego o maskę samochodu szatyna, który uśmiechał się w jej stronę. Czuła się co najmniej jak jego dziewczyna. Co było dosyć dziwne.
- Tak jak obiecałem, jestem. – mówiąc to podszedł do drzwi pasażera i otworzył je przed nią. Uśmiechnęła się w jego stronę i spojrzała na opatrzone ramię. Zatrzymała się i dotknęła lekko opatrunku.
- Widzę profeska.
- Mam znajomości.
- Zdążyłam zauważyć. – mruknęła pod nosem i wsiadła do auta. Bieber zamknął drzwi i wsiadł na miejsce kierowcy po chwili odpalając auto.
- I jak zajęcia? Dobrze poszło?
- Powiem szczerze, że bez Twojej pomocy wcale mi nie szło. Rozwrzeszczane są strasznie. – zaśmiała się.
- Teraz już wiesz dlaczego ja przestałem sam ich uczyć. – kiwnęła głową i oparła głowę o szybę. Z Los Angeles do Calabasas było niecałe czterdzieści minut. W tym czasie Montgomery zdążyła usnąć. Gdy zatrzymał się na światłach spojrzał na jej spokojną twarz. To uświadomiło mu jeszcze bardziej, że nie chce oddawać jej w ich ręce. Ona sobie na to nie zasłużyła, ani ona ani reszta dziewczyn, które zdążył w to zaangażować.
Tym razem nie zauważył aby ktoś jechał za nimi. Wpatrywał się co chwilę w lusterko, ale niczego podejrzanego nie dostrzegł. Spokojny podjechał pod dom i zgasił pojazd. Zerknął na Vanessę, która właśnie się przebudziła. Posłała mu delikatny uśmiech i rozejrzała się w koło.
- Już dojechaliśmy? Tak długo spałam? – spojrzała na niego na co się zaśmiał.
- Chyba byłaś dosyć zmęczona. – powiedział. Wyjął klucz ze stacyjki i wyszedł z samochodu. Nessa zrobiła to samo i poszła do domu.
- O już jesteście. Zapraszam na kolację zaraz będzie na stole.
Elle poszła skończyć kolację a Justin wraz z Vanessą rozeszli się do swoich pokoi. Gdy szatyn wszedł do pomieszczenia coś w nim pękło. Podszedł do szafki i wyciągnął z niej zdjęcie, na którym była Ona. Nie mógł uwierzyć, że pozwolił jej odejść.
Może powinnam uwierzyć w reinkarnacje. W to, że kiedykolwiek spotkam kogoś kto będzie miał tę cząstkę Ciebie, która tak mnie uzależniła. Powinnam uwierzyć, że kiedykolwiek przyjdzie moment w którym zdołasz odkupić swoje winy, już nie dla mnie, a dla siebie, egocentrycznie jak zawsze. Że nadejdzie moment, w którym pokuta nadejdzie, moment gdy miłość będzie tak szczera, najszczersza. Może na prawdę powinnam w nią uwierzyć. Może to tak jak z zakładem Pascala, wiara w reinkacnacje może po prostu jest opłacalna. To kolejna ślepa nadzieja, którą dokładamy do swojego marnego kosza dziwadeł, które przyszło zbierać w tym marnym żywocie. A może nie chcę, nie chcę by ktoś kiedykolwiek miła to co widziałam w Tobie, to co zawładnęło mnie doszczętnie. Może nadal chcę wierzyć, że kochać można tylko raz, raz na całe życie. Żywot z wiarą w ową reinkarnacje dawałby nadzieje, że wrócę do postaci w której było mi bliżej do człowieka. Do postaci, która była tak czystą w jakiejkolwiek ukrytej części. Wiara to proste zjawisko, zakończyłaby codzienni makijaż z wraz którym odziewam maskę na resztę dnia. Nie tęsknię, a to zasadniczo maluje mnie w ,świetle socjo lub psychopatii. To zasadniczo wyklucza mnie ze społecznego życia, w którym aż roi się od cierpienia spowodowanego brakiem kogoś. Mi nie brakuje już Ciebie, kompletnie nie. Brakuje mi mojej emocjonalności, poczucia że zasadni cokolwiek czuję. Brakuje mi wszystkiego co było wtedy, a na co dziś miejsca już nie ma. A może wszystko to czym zaczęłam budować życie jest złudne. Może rozwiązanie problemu z Tobą, problemu ze mną przez Ciebie było złym rozwiązaniem. Może to równanie które przyszło mi rachować, zasadniczo rozwiązać miało się inaczej. A może po prostu wybrałam drogę na około, drogę o której pomyśleć nie powinnam. Zamiast zniszczyć Ciebie, z tej złości, gniewu prawie nienawiści, zniszczyłam siebie. Odeszłam, chcąc żyć, odeszłam ale żyć permanentnie przestałam. Czy powinnam podnieść rękojeść, zawiesić pas z bombami przy ciele i znowu walczyć? Walczyć o to, co przyszło mi w poprzedniej bitwie stracić. Czy może pozostać w domowych pieleszach i płakać nad tym, że jestem tym kim chciałam być, ale tym kim wcale nie chce teraz. A może po prostu pozostać w świecie fizyczności, pociech, rozrywki, sztuki i niczego nader. Bo przecież emocjonalność taka daleka. Przede mną kolejna decyzja, zasadniczo nie ostatnia, bo nawet śmierć nie jest ostatecznym rozwiązaniem. Dziś zastanawiam się czy uwierzyć w to, że spotkam jeszcze Ciebie, Ciebie w lepszym wydaniu, Ciebie dla mnie. A może powinnam modlić się bym już więcej nie spotkała kogoś takiego jak Ty, takiej cząstki, która podobnie jak wtedy uwarunkowałaby kolejny rozdział mojego życia. Może po prostu powinnam pozostać w ślepej nadziei, że kiedykolwiek wrócę z tej podróży. Że zacznę nowy etap, bardziej ludzki w swym wydźwięku. A może powinnam błagać by już nic więcej się nie zmieniało. Cokolwiek, to kolejne decyzje, te do których dorosłam, te do których dopiero dorosnę. 

*

Dziękuję za jedenaście komentarzy pod ostatnim rozdziałem! Kocham Was i dziękuję za wszystko!